Oto sługa mój, którego popieram, mój wybrany, którego ukochała moja dusza.
Położę na nim mojego ducha, a on zapowie narodom sąd.
Nie będzie się spierał ani wykrzykiwał, a w miejscach pełnych gwaru będzie o nim cicho.
Trzciny nadłamanej nie dołamie i knota dymiącego się nie zgasi, ale sąd wyda według prawdy.
Nie upadnie na duchu i nie podda się, dopóki nie wykona sądu na ziemi, a nauki jego oczekują wyspy.
Jeśli kto pragnie, niech przyjdzie do mnie i pije.
Kto wierzy we mnie, z wnętrza jego popłyną rzeki wody żywej.
O Autorze
Autorstwo książki Jezus poszukiwany jest wprawdzie istotną częścią mojego życiowego doświadczenia sprowadzającego się w wielkim skrócie do niezbyt chlubnej ale też niezbyt skandalicznej przeszłości oraz zwiększonych wykładniczo jego osiągów datujących się od czasu nawrócenia. Jednak kształtowanie się własnej autorskiej woli opisałem szerzej w kontekście zarysu historii powstania publikacji, w związku z czym — żeby się nie powtarzać — tutaj jedynie uzupełnię obraz własnej wirtualnej sylwetki o prozaiczne życiowe detale oraz przesłanki istotne dla racji istnienia tej wityny.
Pochodzę z rodziny inteligenckiej o dość sporych zasługach społecznych i kulturotwórczych, jednak paradoksalnie bardzo mizernej w rodzinnym krzewieniu oraz kultywowaniu prawdziwie chrześcijańskich wartości pomimo jednoznacznego akcesu wyznaniowego w katolickiej domenie. Zapewne nie ma w tym fakcie nic zaskakującego dla kogoś, kto rozumie ograniczenia kostruktywnego lub ożywczego wpływu katolickiej religijności na ludzi z pokaźnym dorobkiem naukowym i dużą rezerwą w asymilacji cudzych przekonań.
W świadectwie wiary moich rodziców nie było zatem nic zwracającego uwagę na tyle, by mnie, młodemu człowiekowi, chciało się podążać ich śladami. Doskwierała mi jednak świadomość owych rodzicielskich niedostatków, a czując, że nie mogę liczyć na ich dociekliwość w sprawach wiary w Boga, dość wcześnie obłożyłem się religioznawczą literaturą, nawet nie bardzo zauważając chrześcijaństwo, ponieważ identyfikowane w moim umyśle z obrządkiem katolickim nie było w moich oczach czymś wartym mojego zainteresowania i czasu.
Moja wstępna, nieco desperacka konwersja polegała jednak nie na odnalezieniu jakichś norm godnych naśladowania tylko na oddzieleniu się od wpływu norm w moim odczuciu tego niegodnych. Moim zdaniem nie był to błąd życiowy, tylko realizacja istotnej życiowej potrzeby, powstałej u mnie na progu dorosłego życia, toteż nigdy nie żałowałem kroku, do którego posunąłem się ku zgrozie rodziny, polegającego na porzuceniu filozoficznych studiów w Krakowie i zatrudnieniu się w Gdańskim porcie przy przeładunku drobnicy.
Otrzymałem tam kilka cennych lekcji, na które nie mogłem liczyć w rodzinnych pieleszach, czując się w nich coraz bardziej niepewny siebie i wyobcowany — jakby moje miejsce było zupełnie gdzie indziej. W ładowniach statków handlowych, w portowych składach i magazynach nauczyłem się respektu dla władzy i porządku oraz doświadczyłem prostych satysfakcji płynących z dobrze wykonanej pracy — niekoniecznie wymagającej siódmych potów czy uniwersyteckiego dyplomu.
Właściwie każdemu, kto nie całkiem rozumie wagę dyscypliny w kształtowaniu zrębów tożsamości (a już absolutnie każdemu nauczycielowi Chrystusowej wiary!), zaordynowałbym dzisiaj podobną życiową wprawkę — oczywiście pod warunkiem posiadania dobrej fizycznej kondycji. W robotniczym świecie nie ma żadnych świętości. Jest tylko praca, którą z umiarem ceni się nie tylko dlatego, że zarabia się nią na utrzymanie, ale także ponieważ sprawdza się w niej i poznaje granice możliwości własnego ciała, bardzo często nieznane uczonym, artystom, pisarzom i ludziom władzy — w szczególności dzisiejszym certyfikowanym duchownym.
Moje radykalne zrzeczenie się przywilejów oraz aspiracji środowiska, w jakim wyrosłem, było więc bardzo świadome i zdeterminowane, ale zarazem pozbawione jakiegokolwiek uchwytnego punktu oparcia dla dalszych życiowych decyzji. Nie wiedziałem, dlaczego powinienem porzucić rodzinę i myśli o przyszłości związanej z posiadanymi perspektywami, ale byłem pewien, że muszę wykonać ten krok bez względu konsekwencje.
Nie mogę powiedzieć, że decyzja ta czymś wyraźnym mi się przysłużyła — wręcz przeciwnie. Nadwerężyłem zdrowie, dokonałem fatalnego matrymonialnego wyboru, wpadłem w złe towarzystwo, a nawet wszedłem w drobną kolizję z prawem. Właściwie wszystko wokół było mi niemal całkiem obojętne. Czułem jednak, że żyję i chociaż nie umiałem ani wskazać jakiejś wartości we własnym życiu, ani oprzeć się na wartościach cudzego, to jednocześnie doświadczałem bardzo jasnej świadomości, że jest to moje życie i mam je tylko jedno.
Pamiętam nawet, że starałem się robić na siłę jakieś bilanse, porządkowałem i systematyzowałem nabytą w szkole wiedzę, często sięgając do zasobów bibliotecznych, gdzie szukałem jakichś tropów nieznanych mi myśli lub raczej wzorców myślenia. Czułem się w każdym razie bardzo zagubiony, ale nie było mi z tym uczuciem bardzo źle, tylko smutno.
Ze smutku nie musiałem się nikomu tłumaczyć, jednakże mogłem i próbowałem to robić, ale ponieważ sam nie rozumiałem jego przyczyny, więc tłumaczenia te nie wniosły do mojego nędznego życia nic prócz bezsensownej diagnozy psychiatrycznej oraz wewnętrznej szarpaniny, od której nie udało mi się wówczas uwolnić. Nie wierzyłem, że jakikolwiek człowiek może mi pomóc — znałem już trochę ludzkie możliwości i nie napełniały mnie one nadzieją na wolność od wewnętrznej trwogi.
Boga nie brałem nawet pod uwagę, ale po prostu dlatego, że miałem o nim bardzo prymitywne wyobrażenie i czułem się jak potwór, stając przed ludźmi sprawiającymi przede mną wrażenie, że coś o Nim wiedzą. Widziałem, że są znacznie słabsi ode mnie i stosują w swoim myśleniu szablony, które ja dawno porzuciłem — nie mogłem wierzyć, że mają od Niego coś, czego potrzebuję.
Po kilku moich grzecznych przymiarkach do aktywów ich pobożności truchleli i zamierali ze strachu. Właściwie dzisiaj czuję, że trzymały mnie przy nich jedynie moje niezdrowe ambicje, które musiałem definitywnie porzucić dopiero dla mojej drugiej żony, ponieważ dopiero w jej oczach dojrzałem w sobie tęgiego próżniaka, a nie kogoś, na kim sama mogłaby się wesprzeć lub kogo szanować za wymierne korzyści czynione z własnych szarych komórek.
Katolicyzm w ogóle nie kojarzył mi się zresztą ze znanymi mi z religioznawczych opracowań atrybutami bóstwa. Był jakiś mocno przegięty, odrażająco patetyczny, hałaśliwy i bardzo nieskuteczny, skoncentrowany za to na sobie i swoich interesach.
Wyznawcy spod znaku panny z dzieckiem sprawiali na mnie podobne, nieodmiennie złe wrażenie ludzi celebrujących siebie, zaprzątniętych rzeczami bez znaczenia, łatwowiernych, zabobonnych, bezwstydnych, zuchwałych i głupich. Mierziła mnie ich obłuda, ale mimo to byłem skłonny ich jakoś usprawiedliwiać, nie myśląc o nich tak źle, jak myślę o nich dzisiaj.
Przygodne zetknięcie z frakcją protestantyzmu, którą bez przekonania polecił mi znajomy zapijaczony nauczyciel, pobudziło mój umysł o wiele bardziej, ponieważ ci ludzie wymachiwali mi przed nosem grubą księgą, czyli akurat czymś dobrze mi znanym i mimowolnie dość bliskim. Starali się o uzasadnienia, argumenty, widać było w nich apologetyczny zapał i uśmiechy, czyli coś, czego u chytrych, markotnych i bojaźliwych katolików nie można było dostrzec nawet ze świecą w ręku.
Psychologicznie więc był to na pierwszy rzut oka strzał dziesiątkę, w związku z czym spodziewałem się u zielonoświątkowców dłuższego postoju. Tak się jednak nie stało, pomimo że pełen najlepszych chęci i otuchy przyjąłem tam przepisowy chrzest, a nawet czegoś się nauczyłem.
Zawsze uczyłem się szybko, ponieważ dużo myślałem i lubiłem wyciągać praktyczne wnioski — te dotyczące zapoznanych w społeczności zielonoświątkowej faktów nie wróżyły mi najlepiej. Nie była to kultura myślenia, do której nawykłem, czytając klasyków, słuchając symfonii, koncertów organowych i skrzypcowych czy analizując spektra widmowe gwiazd.
Nie mogłem udawać, że wszystko mi się podoba, bo nie podobały mi się nawet kazania, czyli w moim tamtejszym przekonaniu coś stanowiącego podstawę istnienia każdej wiary. Nikt nie może zmienić własnego myślenia na lepsze, jeśli mąci mu się w głowie pseudokaznodziejskimi durnotami — nie miałem co do tego najmniejszych wątpliwości. Dość dużo czasu jednak zeszło mi na dochodzeniu przyczyn stanu rzeczy, który zdawał się urągać tej podstawowej życiowej regule.
Wiedziałem już, że znalazłem coś, czego szukałem, jednak nie zanosiło się, że znalezisko to zyska moją sympatię, a trudno było mi mimo wszystko o błogość na myśl o spędzeniu wieczności w otoczeniu kombinatorów i sprzedawczyków, ludzi żyjących na pokaz, posługujących się pochlebstwami niegodnymi psiej mordy, cóż dopiero mówić o ludzkiej twarzy.
Zupełnie nie miałem na to ochoty. Wyrzekłem się rzeczy, o których moi towarzysze kościelnych zabaw nigdy nie marzyli ani nie pragnęli. Nie stać mnie było teraz na przyłączenie się do ich grona w poczuciu raczenia się tanimi popłuczynami jakichś idealistycznych egalitarnych idei oraz psychologicznych i socjologicznych technik, dla których — z powodu ich prymitywizmu — nie było nawet miejsca w akademickim podręczniku.
Byłem głodny i zdesperowany a Ci ludzie uśmiechali się do mnie głupkowato, wyniośle doradzając mi zajęcia dla upośledzonych umysłowo. Nie byłem w stanie zachować wewnętrznego spokoju, patrząc na ich duchową nędzę i ślepotę.
W każdym razie zaczynałem rozumieć ostrze buntu marksistowskiej frazeologii skierowane przeciwko ogłupiającym banialukom serwowanym z Jezusowymi czy apostolskimi nalepkami. Naprawdę nie wiem, czym bardziej przyszło mi w życiu gardzić — nieuctwem czy zarozumialstwem. Tutaj widać było ich ciasny związek jak na dłoni.
Ceniłem osiągnięcia nauki i wiedziałem skąd się biorą. Wiara w żywego Boga mogła w moim odczuciu wspierać naukę, ale nie jej uchybiać tak drastycznie, jak to miało miejsce w całej przeskanowanej przeze mnie protestanckiej domenie. Potrzebowałem lepszej miary — uczciwszej i bardziej kompatybilnej z tym, co dobrze znałem i ceniłem.
Nie mogłem zadawać kłamu swoją wiarą wartości ludzkich dokonań — opierało się na nich w końcu moje życie, chociaż bynajmniej nie sumienie. Co prawda, widziałem z bliska matactwa uczonych nieróżniące się w swej istocie od handlarskich machlojek w pogoni za sławą i zyskiem, ale mój respekt dla norm humanistycznego dyskursu był bardzo silny.
To zresztą właśnie on pozwalał mi nie żywić złudzeń co do tego, że także pośród ludzi wykształconych i zasłużonych dla rozwoju cywilizacji i kultury są zwykłe chciwe mendy niegodne nawet tego, by splunąć im pod nogi lub w twarz, i to dlatego kierunek tego rozwoju pozostawia wiele do życzenia zarówno mędrcom z Bożej łaski jak i tym, którzy uczciwie i wytrwale jej szukają.
Wiedziałem, że są ludzie lepsi i gorsi, i że jednych Bóg lubi a innych nie, a ja koniecznie chciałem się znaleźć wśród Bożych ulubieńców i nie mogłem się już co do tego pomylić. Niestety, brakowało mi jasnej podstawy dla odróżnienia miłej Bogu rogacizny od niemiłej i w tej właśnie kluczowej sprawie otrzymałem od Boga solidne wsparcie.
Rozwijam tę wewnętrzną kwestię celowo, by podkreślić głęboki związek mojego religijnego doświadczenia z rozumną logiką potrzeb ciała i duszy. Logika ta nie była dla mnie całkiem jasna, ale widzę to dzisiaj jak na dłoni, że kluczowe decyzje życiowe — trafne lub zupełnie chybione — podejmowałem, właśnie mając na uwadze dobro własnego jestestwa.
Myliłem się co do kryterium sądu, ale nie co do istoty. Zawsze czułem i wierzyłem, że Bóg wspiera ciało i duszę w ich niemocy, a nie każe skakać przez płotki lub dać się spalić w krematorium za życie nieznajomego — w moich oczach były to wierutne bzdury, kpiny ze świętości i jakiś ofiarniczy obłęd.
Przywykłem już wówczas do tego, że ludzie wycierają sobie gęby prawdą i Jezusem, ale pomyślałem też, że przecież mogliby do tego używać chusteczek higienicznych albo, od biedy, toaletowego papieru. Czemu jest dla nich tak ważne afiszowanie się swoim stanem posiadania czy poglądami w kontekście wiary w Boga odbierającej tytuł do każdej chluby innej niż On sam lub to, że Mu się służy wiernie i bez rozgłosu?
Odpowiedź na to pytanie miałem przed samym nosem, ale chyba nie umiałbym jej zaakceptować bez ciężkich, przekonujących mnie do jej wiarygodności, osobistych doświadczeń, po których przyjęcie ludzkiej nienawiści do prawdy o Zbawicielu świata jako podstawowej przyczyny zapoznanego w chrześcijańskich grajdołach obłędu stało się dla mnie jak chleb powszedni — łatwe do przełknięcia i niepowodujące najmniejszych niestrawności.
Nie chcę tu wdawać się w szczegóły tych terminów nie tylko dlatego, żeby nie zaciemniać wątku, ale też dlatego, by oszczędzić Czytelnikowi niepotrzebnego wglądu w cudzą hańbę.
W każdym razie, szukając prawdy oraz oparcia w niej dla rzeczywistych trudności we własnym życiu, lepiej jest trzymać się z daleka od nominalnych wyznawców Chrystusa — zwłaszcza od tych z najszerszym i najbardziej ujmującym uśmiechem — proszę Cię, Czytelniku, żebyś dobrze sobie zanotował tę lapidarną, bezcenną uwagę wędrowca, zanim zaryzykujesz sprawdzenie jej wiarygodności na własnej skórze.
W pewnych sprawach dobrze jest wierzyć nieznajomym na słowo, bo wiara taka oszczędza sił, czasu i niepotrzebnego cierpienia. Oczywiście rozumiem i doceniam uczciwe poznawcze pasje — chcę tylko mocno podkreślić, że jeśli szczerze chce się znać prawdę o sobie i bliskich, to trzeba zacisnąć pasa, zęby i nie liczyć za bardzo na zdrowy spokojny sen. To dzisiaj walka o przetrwanie w najcięższych karbach wojennej sztuki, której adeptów (a tym bardziej mistrzów) nie można znaleźć wśród współczesnych idoli.
Owszem, dostaje się na tę walkę niemałe wsparcie z wysokości, ale sporym nietaktem wobec Świętego jest niedocenianie potrzeby takiego suportu, dlatego dobrze jest mieć przed oczami niesprzeczny z nią obraz duchowych realiów i związanych z nimi zagrożeń. Ucieczka przed nimi bezwględnie wymaga rozsądnej perspektywy zdolnej docenić znalezienie się w oku szalejącego wokół cyklonu.
Oczywiście do pewnego stopnia jest dzisiaj banałem orzekanie o powszechnej ruinie chrześcijańskich wartości, pozoranctwie, kunktatorstwie, wyuzdaniu i niewypłacalności publicznych deklaracji ich luminarzy. Jednak w tej witrynie nie chodzi o sprawy banalne, bijące w oczy, ale raczej zakryte przed nimi, a nawet — co zaznaczyłem powyżej — niechętnie przez nie oglądane.
W prawdziwym życiu nie chodzi bowiem jedynie o to, żeby mieć właściwy pogląd na cudze sprawy, tylko żeby nie uchybić przed Bogiem w rozliczeniu się z własnych. Myśl ta przyświecała mi od początku moich duchowych peregrynacji, kształtując poznawcze priorytety i nadając kierunek nieporadnym, lecz zdecydowanym staraniom odnalezienia miary utraconej we własnym życiu.
Nie mogłem wrócić do tego, co posiadałem, wiedząc, że nie przedstawia to dla mnie żadnej wymiernej wartości. Mogłem natomiast i chciałem znaleźć odpowiedź na pytanie, dlaczego ci, którzy twierdzą, że znają Boga, bywają gorsi od żmij, bydląt i wściekłych psów, a skromniejsi z nominalnych wierzących nie dorastają mi do pięt zwykłą ludzką uczciwością i cywilną odwagą.
Odpowiedź taką znalazłem — była bardzo dokładna, chociaż zbrakłoby mi z pewnością słów, by ją opisać lub choćby pobieżnie zreferować (właśnie z powodu ograniczeń ludzkiego języka). Pozwoliła mi ona na opracowanie czegoś w rodzaju mapy umożliwiającej precyzyjną orientację w przestrzeni zjawisk, znaczeń i zdarzeń świadomie referujących do emblematów rzeczywistości duchowej związanej z sylwetką i dokonaniami Galilejczyka.
Myślę, że mam na nią wyłączny patent, ponieważ nie spotkałem nikogo, komu by przyświecał towarzyszący mi w pracy zamysł twórczy. A jako że nie podjąłem się jej dla rozgłosu lub przyjemności, to myślę, że bardzo narazi się mojemu Sponorowi każdy, kto będzie starał się dowieść, że zamysł ten nie jest oryginalny albo że nie wnosi do dziejowej spuścizny po Zbawicielu nic naprawdę nowego.
Wnosi. Nikt o zdrowych zmysłach nie powiedział nigdy, że istnienie dosłownie wszystkich chrześcijańskich denominacji na przestrzeni dwóch tysięcy lat po Chrystusie opiera się na ewidentnych kłamstwach o Nim samym.
Ja to właśnie twierdzę, więc albo jestem szalony albo słuszność jest po mojej stronie i z nikim jej nie dzielę. Możesz mi nie wierzyć, Czytelniku, ale nie możesz zadać kłamu temu, co napisałem, nie odchodząc od zdrowych zmysłów.
Posługując się tą opracowaną mapą konsekwentnie, odkryłem, że jej miara kieruje czujne ludzkie sumienie w stronę zupełnie przeciwną ogłupiającym staraniom dzisiejszych przewodników i że ścisłe stosowanie się do jej precyzyjnych wskazówek owocuje wykładniczym wzrostem powagi i skuteczności realnych duchowych aktywów, działając trochę tak jak odstawienie niezdrowego pożywienia, szkodzących ciału używek lub wręcz zabójczej dla niego trucizny.
Wspominam o tym swoim pierwszym ozdrowieńczym odczuciu w intencji zaszczepienia Czytelnikowi prozaicznej zdroworozsądkowej intuicji, której nie można łatwo odrzucić, jeśli jest się chorym lub słabym. Ja nie byłem ułomkiem ani nie czułem się niezdrów — pomimo to opuszczenie na zawsze niezbyt przyjaznego mi i bardzo niechętnego prawdzie chrześcijańskiego sioła stało się dla mnie balsamem i ukojeniem dla duszy. A właśnie tego potrzebowałem najbardziej.
Od tamtej pory wizytowałem protestanckie zbory tylko sporadycznie, incognito, za każdym razem jedynie utwierdzając się w słuszności własnej wewnętrznej reorientacji, każącej mi strzec się ludzi kościelnej władzy bardziej niż wilków. Nigdy na tej diametralnej zmianie zapatrywań nie straciłem, a przyszła mi ona bez najmniejszego wewnętrznego trudu i bynajmniej nie z powodu braku respektu dla władzy ustanowionej przez Boga dla strzeżenia ładu i porządku.
To po prostu cwana banda nierobów szkolonych na pięknoduchów i naganiaczy — podstępnie nakłaniających innych do podejmowania ciężarów, których sami nie mają zamiaru nawet dotknąć. Nie mogłem się przy nich nauczyć czegokolwiek, co cieszy Ojcowskie serce, raczej jedynie tego, co Go smuci i gniewa. Dzięki Bogu sam miałem już co do tych spraw właściwe rozeznanie. Zaiste, nie mogło ono zainteresować moich próżnych i małodusznych zwierzchników.
Jeśli wierzysz tym gadającym kukłom, Czytelniku, to albo jesteś bardzo łatwowierny i głupi albo zarozumiały — ani to pierwsze ani drugie nie podoba się mojemu Panu, bo nie przysparza Mu w żaden sposób chwały. O ile wiem, do Niego należy ostatnie słowo w Twojej sprawie, więc jeśli hołdujesz ich przeciwnym prawdzie obyczajom, to — w wielkim skrócie rzecz ujmując — masz naprawdę przerąbane.
Jeśli te każące z ambon poczwary upodliły Ciebie i skalały Twoje sumienie fałszem swojej wyniosłej, chełpliwej nauki pełnej małych czarów i wielkich ukłonów, to podnieś się, przeproś Boga za uczestnictwo w świętokradztwie, do którego Cię nakłonili, i odejdź z ich nieczystych rewirów, bo gniew Boga żywego to straszna rzecz i nie wypłacisz się na Sądzie z kosztownych, zaszczepionych Ci przez kłamców upodobań.
Weź głęboki oddech, zaszyj się gdzieś z Biblią w garści jak zając w miedzy i czekaj na znak i moc Świętego. Zacznij cenić domowe robótki i własne myśli, choćby te najlichsze. Nie daj się zastraszyć kościelną mową i karesami otumanionych głupców, którzy będą chcieli za wszelką cenę ratować Twoją zgubioną duszę.
To oni są zgubieni — nie Ty. Ty przegrasz i zginiesz tylko wówczas, gdy pozostaniesz w ich trupich szeregach wodzonych za nos przemądrzałą straganiarską gadką i krzywym spojrzeniem obrzucających ludzi niepodatnych na ich lep, pochlebstwa, wyborcze obietnice, rzekomo zbawienne łakocie i woskowe mamidła.
Bądź dzielny i wytrwały, i nic się nie bój. Nie ruszaj się ze swojego miejsca i nie zdradzaj swoich myśli — nie potrzebujesz człowieka, który w nich namiesza, tylko Boga, który zrobi z nimi porządek — prawdziwego Boga, nie takiego, który potrzebuje pomocników, żeby stawiać i opłacać kolejne przybytki dla panoszących się w nich oszustów, tylko takiego, który sam pomaga utrudzonym i spragnionym ponad wszelką ludzką miarę, wyprowadzając ich na szeroką, dobrze strzeżoną przestrzeń, w której mogą myśleć, żyć, pracować i odpoczywać tak, jak chciał tego Mistrz ich wiary.
Jeśli jednak nie posłuchasz tej przestrogi i pozostaniesz katolikiem, protestantem, metodystą, zielonoświątkowcem lub innym prawowiernym wyznawcą upaństwowionej religii kontrolowanej przez urzędników w sutannach czy koloratkach, to wiedz, że Twoja wzgarda dla niej i jej posłańca będzie Cię drogo kosztować.
Napotkasz wówczas na swojej krętej drodze zagrodę, której nie ominiesz i która pewnego pięknego dnia odmieni Twój los na taki, jakiego nie życzyłbyś największemu wrogowi.
Pamiętaj o tym drobnym, lecz ważnym fakcie, drogi Czytelniku: Ja jestem tylko małym nędznym świadkiem zapoznanej mocy i stwórczej potęgi. Mówię i piszę tylko to, co widziałem i słyszałem, z początku niewiele z tego rozumiejąc.
Nic mi do Twoich spraw, czy to uciech czy zgryzot — mam dość własnych. W przeciwieństwie do Ciebie mam też jednak małe zadanie do wykonania: małe, ale wyjątkowo trudne. Właśnie się z niego z pomocą Bożą wywiązałem i guzik mnie obchodzi, czy się komuś ono podoba czy nie.
Wierz mi, nie chciałbyś być w mojej skórze, ani mierzyć z moją dolą. Jeśli jednak słusznie podejrzewasz, że Bóg jest czuły na los swoich wybrańców, to nie zwlekaj, tylko zrób to, co należy tylko do Ciebie. Nie stracisz na tym, lecz zyskasz — a na pewno uratujesz własną duszę.
Nie chcę, byś widział to co ja, bo z tych widoków korzyści mieć nie będziesz. Jeśli jednak wątpisz, czy wiem, o czym mówię, to miej cywilną odwagę zmierzyć się z moim wzrokiem. Bóg Ci tę odwagę szczodrze wynagrodzi.
Nie jestem pewien, czy to dla Ciebie jasne, ale właśnie przeczytałeś prawdziwe, godne wielkiej wiary kazanie i naprawdę dobrą nowinę. Jeśli Ci życie miłe, zrób z niej dobry użytek.