Pilnuj swoich kroków, gdy idziesz do domu Bożego, i nastaw się na słuchanie,
gdyż jest to lepsze niż ofiary składane przez głupich; bo nie umieją nic innego, jak tylko czynić zło…
Rozkazu królewskiego słuchaj, a gdzie chodzi o przysięgę na Boga, nie śpiesz się.
Odejdź od jego oblicza i nie upieraj się przy złej sprawie, gdyż On czyni wszystko, co tylko chce.
Bo w słowie królewskim tkwi moc; któż odważy się go zapytać: "Co czynisz?"
Kto czyni nieprawość, niech nadal czyni nieprawość, a kto brudny, niech nadal się brudzi,
lecz kto sprawiedliwy, niech nadal czyni sprawiedliwość, a kto święty, niech nadal się uświęca.
Oto przyjdę wkrótce, a zapłata moja jest ze mną, by oddać każdemu według jego uczynku.
Dowód prawdy
Mądrość ma swoją cenę — niewygórowaną w oczach ludzi o trzeźwych zmysłach, a pachnącą istnym zdzierstwem ludziom głupim i bezmyślnym. Możesz nabyć tej mądrości w tym miejscu, Czytelniku — dowiesz się bowiem tutaj, jak łatwo jest przyjąć mój skromny punkt widzenia, nie odchodząc od zmysłów i zarazem jak trudno usprawiedliwić racje mu przeciwne.
W postępowaniu dowodowym w jakiejkolwiek sprawie zazwyczaj akceptuje się intuicyjnie oczywistą rolę dowodowego materiału. Po prostu dlatego, że teza dochodzeniowa niejako z definicji nie jest oczywista sama przez się i grzecznie jest starać się o przedłożenie miarodajnych faktów nadających jej roszczeniu siłę sprawczą, skuteczną i pomocną w egzekucji sprawiedliwego wyroku.
Niestety, powyższa reguła zdaje się nie dotyczyć dziedzin dzisiejszej chrześcijańskiej wiary, w związku z czym jawne odwołanie się do niej może się zdać swoistą próżnostką, niegodną bacznej czytelniczej uwagi.
Zachęta do akceptacji roli dowodu prawdy dla mojej redakcyjnej wskazówki będzie wobec tego opierać się na bardzo przyziemnych przesłankach, nie stawiając Ci zbyt dużych wymagań. Nie możesz tutaj tylko spodziewać się ulg uchybiających ludzkiej godności należnych bezmyślnym bydlętom.
Chodzi mi bowiem jedynie o uzmysłowienie Ci samej skali rozbieżności deklarowanej perspektywy dzisiejszych zbawicielskich rękoczynów z jej rzeczywistymi rachubami oraz ambicjami towarzyszącymi ich realizacji. W osiągnięciu tego skromnego celu nie jest mi niezbędna Twoja czytelnicza wprawa ani kultura — w zupełności wystarczą do tego dobre czytelnicze chęci oraz odrobina Twojej ludzkiej cierpliwości i ogłady.
Prócz tych osobistych cnót potrzebna mi jest jeszcze tylko bezwarunkowa akceptacja dla podstawowego przekonania o kluczowej wadze świadectw ewangelicznych w rozstrzyganiu o tym, co jest prawdą, a co nią nie jest. Jeżeli jej nie akceptujesz, nie będę mógł udowodnić Ci niczego, na czym mógłbyś skorzystać.
Moim dowodem nazywam tutaj pewien fakt, którego wymowa rzuca snop silnego światła na przyczyny współczesnej degeneracji chrześcijańskiej myśli i woli, zadając zarazem kłam ich wartości dla zbawienia ludzkiej duszy.
Rzecz jasna jest to jeden z bardzo wielu faktów, lecz nie tak skwapliwie podnoszonych przeciwko Chrystusowej mierze współczesnych szafarzy łaski jak choćby pedofilskie lub homoseksualne ciągoty tych ostatnich, ich głupota, prymitywizm i oszołomstwo czy chciwość oraz nadmierne zaprzątnięcie własnym wizerunkiem i stanem posiadania.
Jego rola dowodowa w mojej sprawie przeciwko chrześcijanom jest o tyle lepsza, że godzi nie w margines moralny jakiejś wspólnoty lub wyznania, lecz w samą podstawę powszechnie uznanej i kultywowanej tradycji.
Nie może być więc łatwo odrzucona z przyczyn partykularnych, a tylko z zasadniczych, czyli na przykład z powodu niechęci uznania miarodajnego dowodu lub nienawiści do prawdy, co w sumie na jedno wychodzi.
Poza tym dowód ten jest widoczny dla wszystkich trochę tak, jak wskazany przez wachtowego oficera czubek góry lodowej — nie tylko widać go jak na dłoni, ale też każdy zdaje sobie sprawę z tego, jak niewielka część lodowej bryły wystaje ponad powierzchnię wody i co grozi pływającej jednostce, która znajdzie się w jej pobliżu.
Nie jest to więc z mojej strony jakaś krytykancka maniera lub uprzedzenie, lecz otwarta i uczciwa próba konfrontacji chrześcijańskiego sumienia z racją stanu Królestwa Bożego, ponieważ konflikt tych stron to coś jednak znacznie bardziej brzemiennego w dziejowe skutki niż zderzenie z odłamem lodowca jakiegoś Titanica i śmierć półtora tysiąca ludzi na jego pokładzie z daremnymi nadziejami ujrzenia Nowego Świata.
Faktem tym jest bezsprzeczna zgodność chrześcijan w myśleniu o przyczynach cierpienia Jezusa w Betanii skrupulatnie zaraportowanego w Janowej Ewangelii na użytek tych, którzy lubią dobrze widzieć różnicę między dobrem a złem.
Nie ma bowiem chrześcijańskiej domeny, której luminarze zgodziliby się z prostacką tezą, iż łzy na policzkach Mesjasza wyciska przy grobie jego zmarłego przyjaciela nie jego domniemane współczucie dla ziomków, lecz gniew i rozżalenie na ich głuchotę i niewiarę.
Nawet jeśli w tym wewnętrznym, przeklętym przez Boga kręgu istnieją jakieś obiekcje co do wartości tej pospolitej miary dla zrozumienia sensu opisanych przez Apostoła wydarzeń, to spekulacje na jej temat niemal zawsze wyrokują o pozytywnej przesłance dla przejawów traumatyzujących Mistrza uczuć, pomimo iż litera ewangelicznego przekazu jednoznacznie konotuje ich negatywną wartość i nie trzeba autorytetu Stronga ani Thayera, żeby ustalić ten fakt ponad wszelką wątpliwość.
Nie napotkamy więc tam łatwo nawet ostrożnego przypuszczenia, iż najbliższy Jezusowemu ciału uczeń, pisząc wyraźnie o dogłębnym wstrząśnięciu i wzburzeniu swojego Nauczyciela, odmalował w tym obrazie granice Bożej cierpliwości ku pouczeniu i przestrodze małowiernych potomnych.
Poświęciłem tej zdroworozsądkowej tezie cały rozdział mojej książki, toteż nie będę tu jej rozwijać, eksplorując kluczowy wpływ tego zdogmatyzowanego przekazu dla straganiarskiej ruiny dzisiejszej chrześcijańskiej myśli i kultury. Postaram się jedynie wykazać, iż nie jest bynajmniej przypadkiem ani nieporozumieniem tak jaskrawy rozbrat z prawdą o Wcielonym.
Pusty, jałowy dydaktyzm jest według mnie żelazną regułą utartych norm chrześcijańskiego dyskursu, a nie wyjątkiem od niej, toteż obiegowa interpretacja tego natchnionego przekazu nie wykracza poza katechetyczne stereotypy, których istotą i celem jest wola takiego przedstawienia sylwetki Mistrza, by widz lub słuchacz łatwiej mógł się z Nim utożsamić, a nie lepiej Go poznać, czyli zbliżyć się doń i zrozumieć, jak bardzo wola Boża różni się od jego własnej.
Jest jednak zastanawiające, jak karkołomnej umysłowej ekwilibrystyki wymaga przyjęcie tego bałwochwalczego punktu widzenia i jak chętnie jest on asymilowany pomimo wysokiej ceny na tej szerokiej i śliskiej drodze za ewidentny rozbrat ze zdrowym rozsądkiem.
Przypomnę tylko kanwę mistrzowskiego obrazu: Jezus dowiaduje się o chorobie Łazarza, celowo zwleka dwa dni z fatygą w jego kierunku, czekając na jego śmierć i rzeczowo anonsując swoim tępawym pupilom sens mającego nastąpić za jego sprawą wydarzenia, po czym przybywa do Betanii do cuchnącego już trupa przyjaciela i zamiast dosłyszeć się wiary w moc sprawczą swojej jasno deklarowanej i manifestowanej woli, słyszy wyrecytowaną przez Martę ściągawkę jej małej wiary oraz wyrzut jej zbolałej siostry i płaczących nad grobem ziomków zmarłego o to, że zaniedbał się w swoich moralnych i duchowych powinnościach wobec bliskiej Mu osoby.
Jest to sytuacja tak niedorzeczna, że nikomu postawionemu w sytuacji Mesjasza nie odmówiono by prawa do pofolgowania sobie rozżaleniem, sarknięciem, gniewem czy wzburzeniem, jeśli spotkałby się on z tak niebywałym oporem ludzkich oczu i uszu jak ten zarejestrowany nieziemsko czułym i dokładnym apostolskim piórem.
Wotum nieufności ze strony czytelników Janowej relacji — podobnie jak niegdyś ze strony gromady nieprzytomnych żydowskich żałobników — ma jednak dzisiaj Jezus jak w banku, niemal gwarantowane.
Moje kluczowe pytanie adwokata złaknionych i spragnionych brzmi: dlaczego? Dlaczego jakaś jedna czy druga przemądrzała świętoszkowata łajza — jakiś Augustyn, Edwards, Tozer, Wilkerson, papież czy inny duchowy gryzipiórek — miałaby wyznaczać tropy myślenia o Bożych prerogatywach i zamierzeniach ludziom, którym sama nie dorasta do pięt w myśleniu o czysto ludzkich sprawach, czyli takich, dla których pełne zrozumienie ma dzisiaj każde gremium szanowane na przykład za strzeżenie patentów twórczych czy autorskich praw?
Dlaczego miałbyś wierzyć, Czytelniku, ludziom, którzy swoje życie poświęcili głoszeniu i propagowaniu wierutnych kłamstw o woli i myśli Sprawcy wiary bijących w oczy każdą rozumną istotę?!
Dlaczego miałbyś przyjmować ich karesy i pouczenia tak, jak gdyby mieli oni cokolwiek wspólnego z nerwem i myślą Galilejczyka — jakby sięgali oni wyżyn Ducha, który wiernym udziela się bez miary, a jakoś poskąpił im miary w osądzie świadectw Bożych w tak kluczowej sprawie jak ta, czy coś budzi współczucie i troskę Boga żywego czy raczej jego gniew, smutek i milczenie.
Oczywiście nie jest to czysta retoryka. Nie jestem ślepy na współczesne przejawy degrengolady moralnej władzy dostrzegalne dziś gołym okiem niemal w każdej domenie — nie chodzi mi tu więc, Czytelniku, by idealizować w Twoich oczach obraz własnej służebnej postawy, mierząc się z motyką na słońce świecące ludziom podłym czy nieprawym.
Mój apel ma na uwadze cel bardziej praktyczny, przyziemny i przez każdego osiągalny. Chodzi mi w nim więc raczej o trud ludzi podległych władzy duchowej, którego owoc nie zależy tak bardzo od tego, czy jest się biednym czy bogatym, lub czy rządzi się kimś, czy komuś służy, tylko od tego, czy zna się prawdę o Zbawicielu świata — o tym, co naprawdę Sprawca wiary myślał i czuł w trudnych dla Niego chwilach, lub czy ma się w ogóle szansę tę prawdę znaleźć.
Otóż moim zdaniem, Czytelniku, takiej szansy w dzisiejszym chrześcijańskim bagnie nie masz, choćbyś stawał na głowie, dawał łapówki albo z kolei używał mądrych argumentów i posługiwał się wytrawną akademicką logiką. Nie masz takiej szansy, ponieważ jak nie jest ona dana ludziom obstającym przy nieprawdzie o Synu Bożym, tak nie będzie ona dana i Tobie, jeśli czerpiesz jakiekolwiek profity z ich przekornej służby, opacznych zapatrywań i kupieckiej nomenklatury — a zwłaszcza jeśli te profity bardzo cenisz.
Źle jest zadawać kłam świadectwom wiary i mądrości największych głów tego świata, bo podcina się w ten sposób gałąź, na której się siedzi, i rzuca kłody pod nogi tym, o których Ci mędrcy z Bożej łaski zabiegali przed Bogiem dniem i nocą.
Nie zdziw się, gdy Ci sami nauczyciele, którzy uparli się widzieć w Jezusowym płaczu w Betanii przejaw czy wręcz manifestację człowieczeństwa Syna Bożego, każą Ci także wierzyć w moralną i duchową nędzę utracjusza z Łukaszowej przypowieści o dwóch synach.
Oni po prostu nie pozwolą Ci myśleć, że i tutaj coś nie gra w ich natchnionym wykładzie, bo obiektywnie trudno jest uzasadnić tak niebywałą rozrzutność tak niskimi pobudkami, jakie chciał przypisać przed ojcem młodszemu synowi starszy.
Każą Ci też bezmyślnie klepać wyuczone na pamięć kawałki w nadziei zbawiennej ponoć dla wdowy szukającej oparcia w woli i mocy niesprawiedliwego sędziego.
Powiedzą Ci: skoro niesprawiedliwy wysłuchał naprzykrzającą się mu kobietę w potrzebie, to tym bardziej Sprawiedliwy wejrzy na Twoje kołatanie do bram niebios, które znamy, bo to jedyny wniosek dostępny ich barbarzyńskim oczom i uszom.
Każdy z tych ludzi, którzy wierzą i głoszą takie androny, to handlarze Słowa Bożego, albo inaczej mówiąc, kłamcy, których fatygę zacierania tropów do prawdy solidnie wynagradza przeciwnik Boga żywego, dlatego prawda o Zbawicielu świata nic a nic ich nie obchodzi.
Obchodzi ich natomiast bardzo, żeby nikt tych tropów nie odgadł, a jeśli już, nie daj Bóg, się to stanie, to żeby przypadkiem nie starał się nimi podążać.
Żaden z tych duchowych kmiotków i darmozjadów nie wyjaśni Ci więc przyczyny, dla której pięć mądrych panien odsyła po oliwę pięć swoich głupich towarzyszek do sprzedawców. Nie masz co na to liczyć, ponieważ w ich morderczej dla wiary intencji jest właśnie zatarcie znaczenia wyeksponowanej w Jezusowej przypowieści różnicy między mądrością wiary i czystym szaleństwem przeciwnego Bożym postanowieniom uporu.
Nie chcę tych jaskrawych przykładów przeniewierstwa wobec prawdy mnożyć bez potrzeby, ponieważ ich nawet tasiemcowa lista i tak na głupcach nie zrobi żadnego wrażenia.
Pójdą więc oni jak w dym z Pańskich nozdrzy za habitem, sutanną lub, od biedy, za zgrzebną, lecz równie wyrazistą koloratką, chociaż dobrze wiedzą, że rzymscy żołnierze potrzebowali przysługi Judasza, żeby rozpoznać Jezusa w tłumie, bo tak się Mistrz starał o to, żeby nikt go nie mógł z byle kim pomylić.
Pogarda dla prawdy zawsze mści się sprawiedliwym gniewem Boga żywego i obłędem nakładającym obce jarzmo na wierzące kłamstwom rodziny i narody.
Jak więc jest ze zwisającymi goleniami kulawego, tak jest z przypowieścią w ustach głupców. Dlatego wszyscy Ci, którzy ich słuchają, będą uparcie wracać do tych spraw i powtarzać swoje głupstwa jak wracające do swoich wymiocin psy, bo to jest ich dział i ich miara, której potrzebują na targach ludzkiej próżności.
Ale Ty, Czytelniku, nie wierz im, jeśli masz choć odrobinę oleju w głowie, tylko dobrze się zastanów, czy kalkuluje Ci się bliska komitywa z urągającym prawdzie i zdrowemu rozsądkowi, czyli dokładnie tym wotom, które w oczach Sprawiedliwego są balsamem dla zbolałej i znękanej duszy. Zastanów się, póki nie będzie dla Ciebie za późno.
Tylko wielka i prawdziwa miłość warta jest Twojego grosza i Twojej wiary.
Pamiętaj też, że duchy proroków są prorokom poddane. Oni nie muszą mówić tego, co wiedzą, bo nikt im za mówienie nie płaci.
Jeśli Pan nakazuje im milczenie, to mogą milczeć choćby do końca swoich dni, lecz jeśli już mówią, to trudno ich w tłumie nie rozpoznać, bo są gotowi na śmierć, a mówią nie jak dzisiejsi schlebiający ludzkiej próżności celebryci, tylko zawsze krótko, treściwie (węzłowato), zawsze na bardzo trudny i bardzo niewygodny temat, a także bez zbędnej emfazy czy agitacji niegodnych królewskiego poselstwa.
Zawsze. Nie znajdziesz wyjątku od tej niebiańskiej reguły, więc weź ją sobie także pod rozwagę i nigdy nie szukaj prawdy na żadnym pseudochrześcijańskim straganie.
Bóg nie posyła durniów, żeby pletli trzy po trzy, pozując przy tym na aniołków lub jaśnie oświeconych — On posyła prawdziwych mądrali, żeby durniom zamknąć gęby. Niestety (a może i dobrze — Bóg to wie), nie dzieje się to ostatnimi czasy zbyt często, bo po prostu Bóg nie widzi takiej potrzeby, a w ogóle to bardzo nie lubi się powtarzać w sprawach zasadniczych.